Rozdział II
W którym pana Andersona odwiedza nocny gość
Cały pierwszy tydzień po przeprowadzce, a także kolejny, były dla pana Andersona nader pracowite i zajmujące. Nie tylko sam wziął się z zapałem za urządzanie swojej nowej siedziby, ale i najął pomoc, która okazała się właściwie niezbędna. Doprowadził do skutku także swój zamiar (ten, do którego odnosił się z największą rezerwą) zatrudnienia gospodyni. Znalazł w pobliskim miasteczku (czy też większej wiosce) stateczną matronę, która wkrótce rozpoczęła u niego pracę. Co prawda, ze wszystkich warunków postawionych przez pana Andersona spełniała tylko jeden, a mianowicie, doskonale gotowała. Poza tym była głośna, wścibska i uparta – jak to mają w zwyczaju stateczne matrony. Mimo to ich współpraca jakoś się układała. Anthony znosił obecność tej krzykliwej kobiety z podziwu godną cierpliwością. W godzinach jej pobytu w domu, przeważnie zaszywał się w sypialni lub bibliotece. Nie mógł powiedzieć, by taki stan rzeczy w pełni go zadowalał, zdawał sobie jednak sprawę z tego, że idealnej gospodyni mógłby ze świecą szukać (i mimo tego jej nie znaleźć). Zaciskał więc zęby i milczał ilekroć brała go ochota, by wygarnąć „statecznej matronie”, jak bardzo go irytowała.
Prace remontowe (a właściwie porządkowe) postępowały dosyć sprawnie, głównie dzięki pomocy, jaką zapewniało kilku krzepkich chłopów z mieściny. Już trzy tygodnie po przeprowadzce dom na klifie prezentował się godnie i przytulnie. Lato zawitało w pełni do Kornwalii i na morzu od czasu do czasu przetaczały się sztormy. Anthony, pomny swoim dziecięcym marzeniom, spędzał ten czas, gdy noc dopiero zapadała nad światem, a wiatr ciskał kroplami deszczu o szyby, na czytaniu starych, opasłych tomiszczy w swojej bibliotece. Popijał sobie przy okazji jakiś gorący napój i czasami, wzdychając, sam przed sobą przyznawał, że zdecydowanie zbyt późno przeszedł na emeryturę. Te nocne sesyjki z książką cieszyły go tym bardziej, że, pozwalając sobie na drobne dziwactwo, czytał przy starej lampie oliwnej, którą znalazł na strychu i przy której bezkarnie i konsekwentnie psuł sobie wzrok. Czuł się coraz starszy i z każdym dniem emerytury coraz częściej nachodziły go myśli, że ten czas, który mu pozostał, powinien wykorzystać jak najprzyjemniej. Nie przejmował się więc niuansami i używał samotniczego (z niedającym się przeoczyć wyjątkiem gospodyni) życia.
Właśnie dlatego, że uważał swój dom za samotnię idealną, zwłaszcza w pogodę niesprzyjającą odwiedzinom, pewnej nocy Anthony przeżył szok o wiele większy niż samo zdarzenie (jakkolwiek niecodzienne i mogące mieć dla niego przykre konsekwencje) miało prawo wywołać. Temu, między innymi, należy przypisywać zachowanie pana Andersona, a także wszystkie późniejsze wydarzenia, które były skutkiem jego rozmowy z pewnym nieznajomym. Opatrzność bowiem nie pozwoliła, by Anthony dokonał żywota w odizolowanym od świata domu na klifie, w towarzystwie jedynie swojej gospodyni.
Zdarzyło się to tuż przed północą, ciemnej, burzowej nocy. Pan Anderson, rozkoszując się gorącym cydrem, który smakował mu tym lepiej, ilekroć spojrzał w okno (za którym, co prawda, niewiele było widać), był właśnie w trakcie niezwykle interesującej lektury, gdy pewien dźwięk przyciągnął jego uwagę. Początkowo sądził, że się przesłyszał. Nawet gdy zdobył się już na odłożenie książki i wychynięcie z biblioteki, nie mógł uwierzyć temu, wcale nie najgorszemu zresztą, ze swoich zmysłów. Stanąwszy wreszcie w hallu, musiał przyznać, że słuch go nie zwiódł. Przytłumione przez odgłosy szalejącej burzy, ale jednak, uporczywe pukanie do dębowych drzwi pana Andersona rozlegało się w ciemnym korytarzu. W pierwszej chwili Anthony’ego kusiło, by wrócić do kubka cydru i zakurzonego tomiszcza, po którym wiele sobie obiecywał. Zaraz jednak do głosu doszła paląca ciekawość, która złapała biednego gospodarza i już nie puściła. Po prawdzie, pan Anderson był przede wszystkim zdziwiony (co jest, zresztą, nie dosyć dosadnym określeniem) tym, że nawet w tak odosobnionym miejscu, przy tak niesprzyjającej pogodzie i o tak późnej porze, ktoś może go nachodzić. Świadomość ta wydała mu się przerażająca, choć wciąż nie sądził, że za drzwiami może stać ktoś inny niż jakiś natręt z miasteczka. Wystarczyła więc chwila, by na szali zważyły się wszystkie emocje mężczyzny: szok, niepokój (nie nazbyt wielki, by na czymkolwiek zaważyć, na tyle jednak duży, by pan Anderson naprędce uzbroił się w parasol z ostrym szpikulcem), ciekawość i rozdrażnienie. Wskutek tego szacunku, pan Anderson chwycił w końcu za gałkę i otworzył drzwi, wplątując się w aferę, która znacznie przewyższała jego pojmowanie „niecodzienności”.
Pożałował swojej decyzji już w pierwszej chwili, gdy ostry podmuch wiatru uderzył w niego z całą siłą, a deszcz w jednej chwili przemoczył go do suchej nitki. Anthony wytężył wzrok, starając się dostrzec jakieś szczegóły mglistej sylwetki przed swoimi oczyma. Miał, co prawda, ogromna ochotę zaprosić niespodziewanego gościa do hallu, po czym odgrodzić się drzwiami od szalejącej nawałnicy, uznał jednak, że byłoby to cokolwiek nierozsądne (nie wspominając już o tym, że samo otworzenie drzwi przed nieznajomym, w środku nocy, dowodziło braku rozsądku lub jego niedostatku). Bądź co bądź, nie wiedział nawet, kim był ten człowiek.
Wysiłki pana Andersona, by przeniknąć wzrokiem zasłonę deszczu, na niewiele się zdały. Aczkolwiek, po uważnych, choć niezbyt skutecznych, oględzinach, Anthony mógł stwierdzić, że stał przed nim wysoki i chudy mężczyzna, w całkowicie przemoczonym, bezkształtnym płaszczu. Nie nasunęło mu to skojarzenia z żadną znana mu osobą. Przez dość długą chwilę obaj stali tak pośród deszczu i wycia wiatru, taksując się spojrzeniami
i, choć w zasadzie żaden z nich nie widział dobrze tego drugiego. W końcu pan Anderson uznał, że dość już zmókł i zziębł, postanowił więc jak najszybciej odprawić nieznajomego, zaspokoiwszy najpierw swoją ciekawość.
– Dobry wieczór! – zaczął, starając się przekrzyczeć wichurę – Kim pan jest i co pana tu sprowadza?
Odpowiedź nie nadeszła. Pan Anderson uznał, że powinien wyrażać się zwięźlej, jeśli chce zostać zrozumiany.
– Kim pan jesteś i czego pan chcesz?! – wrzasnął, może niezbyt uprzejmie, ale z pewnością słyszalnie.
Nieznajomy odkrzyknął w odpowiedzi coś, czego pan Anderson nie usłyszał. Gospodarz dał mężczyźnie znak, by powtórzył, po czym zorientował się, że nie mógł on tego widzieć.
– Głośniej!
– Mam dla pana pracę! – usłyszał wreszcie nikły wśród szumu wiatru głos. To obwieszczenie było jeszcze bardziej zadziwiające dla pana Andersona niż sama wizyta.
– Ależ ja przeszedłem już na emeryturę! – zaoponował, wciąż tym samym, wielkim głosem.
– Nic nie szkodzi! – brzmiała odpowiedź – To specjalne zlecenie i specjalna książka!
W tym momencie Anthony poczuł, że bliski jest ochrypnięcia (a jeszcze bliższy grypy) i powziął decyzję.
– Proszę, niech pan wejdzie! – zawołał, wskazując na drzwi. Nieznajomy podążył za nim, przekraczając próg i wchodząc do ciepłego hallu. Z westchnieniem ulgi obserwował jak pan Anderson zamyka drzwi. W świetle lampki, która stała na półce, Anthony mógł mu się wreszcie dobrze przyjrzeć.
Mężczyzna, który w dziwnych okolicznościach znalazł się w jego hallu, na pierwszy rzut oka wyglądał raczej niegroźnie. Miał pociągłą, nieszczęśliwą twarz, w której osadzone były wodzące niepewnie po korytarzu oczy. Ogólne wrażenie jeszcze bardziej psuł jego workowaty, przemoczony płaszcz. Woda, skapująca przede wszystkim z tego płaszcza, utworzyła wokół mężczyzny pierścień. Efektu wszechobecnej wilgoci dopełniały zwisające w mokrych strąkach rzadkie włosy okrywające czaszkę nieznajomego. Nadawały mu one wyraz nader niewesoły. „Dobry Boże” – pomyślał pan Anderson. „Jakiż interes może mieć do mnie taka wymizerowana persona?” Mimo tych wątpliwości, grzecznie zaprosił gościa, by przeszedł z nim dalej, do salonu. Nieznajomy wymówił się niezręcznie, zaznaczając, że zależy mu na czasie, co pan Anderson przyjął do świadomości z ulgą, zdążywszy już odczuć dyskomfort związany z przemoczonym ubraniem.
– Przejdźmy zatem do sedna sprawy – zaczął – Mówił pan, że ma dla mnie pracę. Co miał pan przez to na myśli?
– Dokładnie to, co powiedziałem – odparł mężczyzna z lekkim niepokojem – Pozwoli pan, że się upewnię – to pan jest człowiekiem, który pracował jako ilustrator dla wydawnictwa Pendragon? Pan Anthony Anderson?
– To ja – potwierdził Anthony, jednocześnie zastanawiając się, skąd ten dziwny człowiek miał jego nowy adres (o ile w ogóle jego lokum występowało pod jakimś adresem). Mężczyzna wyraźnie rozluźnił się, jakby duży ciężar spadł z jego serca.
– Doskonale – powiedział, uśmiechając się, który to uśmiech wypadł jednak nieco blado. Jednocześnie spod płaszcza wyjął prostokątną paczuszkę owiniętą w nieprzemakalny papier, która, sądząc po kształcie, mogła być tylko książką. Wciąż z tym samym niepewnym uśmiechem podał zawiniątko panu Andersonowi. Ten, nie wiedząc, co innego mógłby zrobić, przyjął je trochę skonsternowany.
– Jeszcze nie przyjąłem pańskiej oferty – zaoponował niezręcznie – Po prawdzie, nie wiem nawet, jaka to oferta.
– Nic nie szkodzi. Życzeniem mojego pracodawcy było, by otrzymał pan tę książkę, bez względu na to, czy się pan zgodzi – uśmiech mężczyzny stał się szerszy i wreszcie zaczął wyglądać szczerze. Pan Anderson sceptycznie spojrzał na zawiniątko. O co mogło w tym wszystkim chodzić?
– Poza tym – dodał nieznajomy – Sądzę, że doskonale pan wie, o co chciałby prosić mój pracodawca.
Anthony musiał przyznać, że, pod tym względem, sytuacja faktycznie przedstawiała się nader klarownie. Ktoś pragnął, by zilustrował książkę, którą właśnie trzymał w rękach. Jednak pytanie brzmiało: kto i dlaczego?
– Nie wiem, czy mogę przyjąć tę ofertę – powiedział w końcu pan Anderson – To prawda, mniej więcej wiem, czego chce ode mnie pański zleceniodawca, nie znam jednak szczegółów zlecenia. Nie wiem także, kim on jest ani nie znam pańskiej tożsamości. Poza tym, proszę nie zapominać, że odstąpiłem od wykonywania zawodu.
– Nie oczekuję od pana natychmiastowej zgody – odparł ze spokojem mężczyzna – Proszę tylko o zastanowienie się nad tą ofertą. Jeśli pan zatem pozwoli, nie będę już panu więcej zajmował czasu.
Skłonił się i znacząco spojrzał w stronę drzwi. Pan Anderson wciąż miał, co prawda, wiele pytań do tego człowieka, był jednak zbyt rad pozbyć się dziwnego gościa, by zwracać na to uwagę. Sprawy zdecydowanie przybrały nieprzewidywalny obrót.
Odprowadzany do drzwi mężczyzna zostawiał za sobą wodnisty ślad na podłodze korytarza. Gospodarz zarejestrował to kątem oka, z niechęcią uświadamiając sobie, że drugi taki ślad zostawia on sam, a także, że będzie musiał wytrzeć to wszystko zanim wróci do lektury. Do tego, próg zalany przez wciskający się przez szpary w uchylonych drzwiach wściekły deszcz wystarczył, by pan Anderson gorzko pożałował swojej nierozsądnej decyzji sprzed kilkunastu minut. „Bo przecież to musiała być moja głupota, która kazała mi w ogóle otworzyć przed nim drzwi” – powtarzał sobie w myślach, wycierając kałuże w korytarzu. „Kto to widział, żeby osoba w moim wieku wpuszczała do domu podejrzanych typów w podejrzanych płaszczach przychodzących w podejrzanych celach? Oj, ta przygoda mogła się dla ciebie źle skończyć, staruszku!”
Jednak, pomimo całej tej gderaniny, pewna część pana Andersona była mile podekscytowana tajemniczą wizytą. Mężczyzna tłamsił w sobie to uczucie, nie chcąc przyznać się przed sobą, że wciąż tęsknił za niespokojnym londyńskim życiem. Musiało minąć trochę czasu, nim pan Anderson przyzwyczaiłby się do spokojnej egzystencji emeryta.
Z drugiej strony, właśnie takiego samotnego życia na uboczu zawsze pragnął. Dlatego tajemnicza paczuszka ostatecznie powędrowała do szuflady i przeleżała tam w zapomnieniu jakiś czas, aż przypomniano o niej panu Andersonowi w dosyć ciekawych okolicznościach.