Keanther – Rozdział II

Rozdział II

W którym pana Andersona odwiedza nocny gość

Cały pierwszy tydzień po przeprowadzce, a także kolejny, były dla pana Andersona nader pracowite i zajmujące. Nie tylko sam wziął się z zapałem za urządzanie swojej nowej siedziby, ale i najął pomoc, która okazała się właściwie niezbędna. Doprowadził do skutku także swój zamiar (ten, do którego odnosił się z największą rezerwą) zatrudnienia gospodyni. Znalazł w pobliskim miasteczku (czy też większej wiosce) stateczną matronę, która wkrótce rozpoczęła u niego pracę. Co prawda, ze wszystkich warunków postawionych przez pana Andersona spełniała tylko jeden, a mianowicie, doskonale gotowała. Poza tym była głośna, wścibska i uparta – jak to mają w zwyczaju stateczne matrony. Mimo to ich współpraca jakoś się układała. Anthony znosił obecność tej krzykliwej kobiety z podziwu godną cierpliwością. W godzinach jej pobytu w domu, przeważnie zaszywał się w sypialni lub bibliotece. Nie mógł powiedzieć, by taki stan rzeczy w pełni go zadowalał, zdawał sobie jednak sprawę z tego, że idealnej gospodyni mógłby ze świecą szukać (i mimo tego jej nie znaleźć). Zaciskał więc zęby i milczał ilekroć brała go ochota, by wygarnąć „statecznej matronie”, jak bardzo go irytowała.

Prace remontowe (a właściwie porządkowe) postępowały dosyć sprawnie, głównie dzięki pomocy, jaką zapewniało kilku krzepkich chłopów z mieściny. Już trzy tygodnie po przeprowadzce dom na klifie prezentował się godnie i przytulnie. Lato zawitało w pełni do Kornwalii i na morzu od czasu do czasu przetaczały się sztormy. Anthony, pomny swoim dziecięcym marzeniom, spędzał ten czas, gdy noc dopiero zapadała nad światem, a wiatr ciskał kroplami deszczu o szyby, na czytaniu starych, opasłych tomiszczy w swojej bibliotece. Popijał sobie przy okazji jakiś gorący napój i czasami, wzdychając, sam przed sobą przyznawał, że zdecydowanie zbyt późno przeszedł na emeryturę. Te nocne sesyjki z książką cieszyły go tym bardziej, że, pozwalając sobie na drobne dziwactwo, czytał przy starej lampie oliwnej, którą znalazł na strychu i przy której bezkarnie i konsekwentnie psuł sobie wzrok. Czuł się coraz starszy i z każdym dniem emerytury coraz częściej nachodziły go myśli, że ten czas, który mu pozostał, powinien wykorzystać jak najprzyjemniej. Nie przejmował się więc niuansami i używał samotniczego (z niedającym się przeoczyć wyjątkiem gospodyni) życia.

Właśnie dlatego, że uważał swój dom za samotnię idealną, zwłaszcza w pogodę niesprzyjającą odwiedzinom, pewnej nocy Anthony przeżył szok o wiele większy niż samo zdarzenie (jakkolwiek niecodzienne i mogące mieć dla niego przykre konsekwencje) miało prawo wywołać. Temu, między innymi, należy przypisywać zachowanie pana Andersona, a także wszystkie późniejsze wydarzenia, które były skutkiem jego rozmowy z pewnym nieznajomym. Opatrzność bowiem nie pozwoliła, by Anthony dokonał żywota w odizolowanym od świata domu na klifie, w towarzystwie jedynie swojej gospodyni.

Zdarzyło się to tuż przed północą, ciemnej, burzowej nocy. Pan Anderson, rozkoszując się gorącym cydrem, który smakował mu tym lepiej, ilekroć spojrzał w okno (za którym, co prawda, niewiele było widać), był właśnie w trakcie niezwykle interesującej lektury, gdy pewien dźwięk przyciągnął jego uwagę. Początkowo sądził, że się przesłyszał. Nawet gdy zdobył się już na odłożenie książki i wychynięcie z biblioteki, nie mógł uwierzyć temu, wcale nie najgorszemu zresztą, ze swoich zmysłów. Stanąwszy wreszcie w hallu, musiał przyznać, że słuch go nie zwiódł. Przytłumione przez odgłosy szalejącej burzy, ale jednak, uporczywe pukanie do dębowych drzwi pana Andersona rozlegało się w ciemnym korytarzu. W pierwszej chwili Anthony’ego kusiło, by wrócić do kubka cydru i zakurzonego tomiszcza, po którym wiele sobie obiecywał. Zaraz jednak do głosu doszła paląca ciekawość, która złapała biednego gospodarza i już nie puściła. Po prawdzie, pan Anderson był przede wszystkim zdziwiony (co jest, zresztą, nie dosyć dosadnym określeniem) tym, że nawet w tak odosobnionym miejscu, przy tak niesprzyjającej pogodzie i o tak późnej porze, ktoś może go nachodzić. Świadomość ta wydała mu się przerażająca, choć wciąż nie sądził, że za drzwiami może stać ktoś inny niż jakiś natręt z miasteczka. Wystarczyła więc chwila, by na szali zważyły się wszystkie emocje mężczyzny: szok, niepokój (nie nazbyt wielki, by na czymkolwiek zaważyć, na tyle jednak duży, by pan Anderson naprędce uzbroił się w parasol z ostrym szpikulcem), ciekawość i rozdrażnienie. Wskutek tego szacunku, pan Anderson chwycił w końcu za gałkę i otworzył drzwi, wplątując się w aferę, która znacznie przewyższała jego pojmowanie „niecodzienności”.

Pożałował swojej decyzji już w pierwszej chwili, gdy ostry podmuch wiatru uderzył w niego z całą siłą, a deszcz w jednej chwili przemoczył go do suchej nitki. Anthony wytężył wzrok, starając się dostrzec jakieś szczegóły mglistej sylwetki przed swoimi oczyma. Miał, co prawda, ogromna ochotę zaprosić niespodziewanego gościa do hallu, po czym odgrodzić się drzwiami od szalejącej nawałnicy, uznał jednak, że byłoby to cokolwiek nierozsądne (nie wspominając już o tym, że samo otworzenie drzwi przed nieznajomym, w środku nocy, dowodziło braku rozsądku lub jego niedostatku). Bądź co bądź, nie wiedział nawet, kim był ten człowiek.

Wysiłki pana Andersona, by przeniknąć wzrokiem zasłonę deszczu, na niewiele się zdały. Aczkolwiek, po uważnych, choć niezbyt skutecznych, oględzinach, Anthony mógł stwierdzić, że stał przed nim wysoki i chudy mężczyzna, w całkowicie przemoczonym, bezkształtnym płaszczu. Nie nasunęło mu to skojarzenia z żadną znana mu osobą. Przez dość długą chwilę obaj stali tak pośród deszczu i wycia wiatru, taksując się spojrzeniami
i, choć w zasadzie żaden z nich nie widział dobrze tego drugiego. W końcu pan Anderson uznał, że dość już zmókł i zziębł, postanowił więc jak najszybciej odprawić nieznajomego, zaspokoiwszy najpierw swoją ciekawość.

– Dobry wieczór! – zaczął, starając się przekrzyczeć wichurę – Kim pan jest i co pana tu sprowadza?

Odpowiedź nie nadeszła. Pan Anderson uznał, że powinien wyrażać się zwięźlej, jeśli chce zostać zrozumiany.

– Kim pan jesteś i czego pan chcesz?! – wrzasnął, może niezbyt uprzejmie, ale z pewnością słyszalnie.

Nieznajomy odkrzyknął w odpowiedzi coś, czego pan Anderson nie usłyszał. Gospodarz dał mężczyźnie znak, by powtórzył, po czym zorientował się, że nie mógł on tego widzieć.

– Głośniej!

– Mam dla pana pracę! – usłyszał wreszcie nikły wśród szumu wiatru głos. To obwieszczenie było jeszcze bardziej zadziwiające dla pana Andersona niż sama wizyta.

– Ależ ja przeszedłem już na emeryturę! – zaoponował, wciąż tym samym, wielkim głosem.

– Nic nie szkodzi! – brzmiała odpowiedź – To specjalne zlecenie i specjalna książka!

W tym momencie Anthony poczuł, że bliski jest ochrypnięcia (a jeszcze bliższy grypy) i powziął decyzję.

– Proszę, niech pan wejdzie! – zawołał, wskazując na drzwi. Nieznajomy podążył za nim, przekraczając próg i wchodząc do ciepłego hallu. Z westchnieniem ulgi obserwował jak pan Anderson zamyka drzwi. W świetle lampki, która stała na półce, Anthony mógł mu się wreszcie dobrze przyjrzeć.

Mężczyzna, który w dziwnych okolicznościach znalazł się w jego hallu, na pierwszy rzut oka wyglądał raczej niegroźnie. Miał pociągłą, nieszczęśliwą twarz, w której osadzone były wodzące niepewnie po korytarzu oczy. Ogólne wrażenie jeszcze bardziej psuł jego workowaty, przemoczony płaszcz. Woda, skapująca przede wszystkim z tego płaszcza, utworzyła wokół mężczyzny pierścień. Efektu wszechobecnej wilgoci dopełniały zwisające w mokrych strąkach rzadkie włosy okrywające czaszkę nieznajomego. Nadawały mu one wyraz nader niewesoły. „Dobry Boże” – pomyślał pan Anderson. „Jakiż interes może mieć do mnie taka wymizerowana persona?” Mimo tych wątpliwości, grzecznie zaprosił gościa, by przeszedł z nim dalej, do salonu. Nieznajomy wymówił się niezręcznie, zaznaczając, że zależy mu na czasie, co pan Anderson przyjął do świadomości z ulgą, zdążywszy już odczuć dyskomfort związany z przemoczonym ubraniem.

– Przejdźmy zatem do sedna sprawy – zaczął – Mówił pan, że ma dla mnie pracę. Co miał pan przez to na myśli?

– Dokładnie to, co powiedziałem – odparł mężczyzna z lekkim niepokojem – Pozwoli pan, że się upewnię – to pan jest człowiekiem, który pracował jako ilustrator dla wydawnictwa Pendragon? Pan Anthony Anderson?

– To ja – potwierdził Anthony, jednocześnie zastanawiając się, skąd ten dziwny człowiek miał jego nowy adres (o ile w ogóle jego lokum występowało pod jakimś adresem). Mężczyzna wyraźnie rozluźnił się, jakby duży ciężar spadł z jego serca.

– Doskonale – powiedział, uśmiechając się, który to uśmiech wypadł jednak nieco blado. Jednocześnie spod płaszcza wyjął prostokątną paczuszkę owiniętą w nieprzemakalny papier, która, sądząc po kształcie, mogła być tylko książką. Wciąż z tym samym niepewnym uśmiechem podał zawiniątko panu Andersonowi. Ten, nie wiedząc, co innego mógłby zrobić, przyjął je trochę skonsternowany.

– Jeszcze nie przyjąłem pańskiej oferty – zaoponował niezręcznie – Po prawdzie, nie wiem nawet, jaka to oferta.

– Nic nie szkodzi. Życzeniem mojego pracodawcy było, by otrzymał pan tę książkę, bez względu na to, czy się pan zgodzi – uśmiech mężczyzny stał się szerszy i wreszcie zaczął wyglądać szczerze. Pan Anderson sceptycznie spojrzał na zawiniątko. O co mogło w tym wszystkim chodzić?

– Poza tym – dodał nieznajomy – Sądzę, że doskonale pan wie, o co chciałby prosić mój pracodawca.

Anthony musiał przyznać, że, pod tym względem, sytuacja faktycznie przedstawiała się nader klarownie. Ktoś pragnął, by zilustrował książkę, którą właśnie trzymał w rękach. Jednak pytanie brzmiało: kto i dlaczego?

– Nie wiem, czy mogę przyjąć tę ofertę – powiedział w końcu pan Anderson – To prawda, mniej więcej wiem, czego chce ode mnie pański zleceniodawca, nie znam jednak szczegółów zlecenia. Nie wiem także, kim on jest ani nie znam pańskiej tożsamości. Poza tym, proszę nie zapominać, że odstąpiłem od wykonywania zawodu.

– Nie oczekuję od pana natychmiastowej zgody – odparł ze spokojem mężczyzna – Proszę tylko o zastanowienie się nad tą ofertą. Jeśli pan zatem pozwoli, nie będę już panu więcej zajmował czasu.

Skłonił się i znacząco spojrzał w stronę drzwi. Pan Anderson wciąż miał, co prawda, wiele pytań do tego człowieka, był jednak zbyt rad pozbyć się dziwnego gościa, by zwracać na to uwagę. Sprawy zdecydowanie przybrały nieprzewidywalny obrót.

Odprowadzany do drzwi mężczyzna zostawiał za sobą wodnisty ślad na podłodze korytarza. Gospodarz zarejestrował to kątem oka, z niechęcią uświadamiając sobie, że drugi taki ślad zostawia on sam, a także, że będzie musiał wytrzeć to wszystko zanim wróci do lektury. Do tego, próg zalany przez wciskający się przez szpary w uchylonych drzwiach wściekły deszcz wystarczył, by pan Anderson gorzko pożałował swojej nierozsądnej decyzji sprzed kilkunastu minut. „Bo przecież to musiała być moja głupota, która kazała mi w ogóle otworzyć przed nim drzwi” – powtarzał sobie w myślach, wycierając kałuże w korytarzu. „Kto to widział, żeby osoba w moim wieku wpuszczała do domu podejrzanych typów w podejrzanych płaszczach przychodzących w podejrzanych celach? Oj, ta przygoda mogła się dla ciebie źle skończyć, staruszku!”

Jednak, pomimo całej tej gderaniny, pewna część pana Andersona była mile podekscytowana tajemniczą wizytą. Mężczyzna tłamsił w sobie to uczucie, nie chcąc przyznać się przed sobą, że wciąż tęsknił za niespokojnym londyńskim życiem. Musiało minąć trochę czasu, nim pan Anderson przyzwyczaiłby się do spokojnej egzystencji emeryta.

Z drugiej strony, właśnie takiego samotnego życia na uboczu zawsze pragnął. Dlatego tajemnicza paczuszka ostatecznie powędrowała do szuflady i przeleżała tam w zapomnieniu jakiś czas, aż przypomniano o niej panu Andersonowi w dosyć ciekawych okolicznościach.

Keanther – Rozdział I

Rozdział I

W którym dom na klifie ponownie zostaje zamieszkany

Dom stał na szczycie wysokiego klifu. Widok ten był wciąż na tyle niezwykły dla nowego właściciela posiadłości, pana Anthony’ego Andersona, przywykłego z jednej strony do wielkomiejskich strzelistych wieżowców, a z drugiej do kamieniczek malutkich nadmorskich miejscowości, że aż zakręciło mu się w głowie. Temu nieco przerażającemu wrażeniu towarzyszyła jednak pewna duma. Było to uczucie właściwe ludziom, którzy, będąc całe życie czynszownikami, wreszcie stają się właścicielami skrawka ziemi i, co najważniejsze, własnego domu. Pan Anderson jakiś czas temu wszedł w posiadanie takiej właśnie posesji, położonej w malowniczej, nadmorskiej krainie, i wreszcie, po wypełnieniu całej biurokracji związanej z kupnem, mógł się wprowadzić do swojej nowej posiadłości. Co prawda, słowo „posiadłość” było być może zbyt górnolotne, a przynajmniej takim wydałoby się postronnemu obserwatorowi, który przypadkiem zabłądziłby w tamte strony. Skromność domostwa jednak szła w parze z niezwykłym urokiem tego miejsca – jedynego zagospodarowanego kawałka ziemi w promieniu kilku mil. Tutaj ludzki pierwiastek stał w harmonii z dzika naturą. Bielone ściany piętrowego domu porastały różane pnącza z czasem rozrosły się poza drewniane kraty. W ogrodzie dziko rosnące zioła przeplatały się z zasadzonymi przez poprzedniego właściciela kwiatami, tworząc barwny kobierzec. W ogóle zaś, świadczące o niegdysiejszej bytności ludzkiej kamienne ścieżki, drewniana altana czy chociażby firanki w oknach, nosiły na sobie ślady długiego zaniedbywania. Z drugiej strony jednak, nawet zapuszczony, był to dom bardzo ładny – skromny, lecz urokliwy i stanowiący doskonałe uzupełnienie otaczającego go krajobrazu.

Uroda domku wprawiała pana Andersona w jeszcze większą dumę i jego dobrego humoru nie popsuło nawet widmo czekającej go ciężkiej pracy przy doprowadzeniu budynku do w miarę przyzwoitego stanu. Zapłacił człowiekowi, który go przywiózł w to odosobnione miejsce, złapał walizki i ruszył żwawym, choć nieco chwiejnym krokiem (on sam lubił nazywać go dziarskim) w stronę bielutkiego domu.

Aż do popękanych schodów poprowadziła go wąska, wykładana kamieniami, ścieżka. Na ostatnim stopniu pan Anderson z westchnieniem ulgi złożył swoje tobołki i wyjąwszy z kieszeni klucze, zaczął mocować się z drzwiami. Zardzewiały zamek wcale nie ułatwił mu zadania, a gdy w końcu ustąpił, nowego właściciela owiał silny zapach stęchlizny. Anthony musiał zatkać nos, zanim wszedł do środka. Przeszło mu przez myśl, że powinien był poprosić którąś z wioskowych gospodyń o pomoc w wysprzątaniu domu. Ponieważ jednak nie zrażał się tak łatwo trudnościami, postanowił samodzielnie podołać temu zadaniu. Wstawił walizki do pierwszego pokoju jaki znalazł i zakasał rękawy. Postanowił zacząć od przewietrzenia całego domu.

Pan Anthony Anderson podjął decyzję o zakupie tej malutkiej, uroczej działki w północnej części Kornwalii jeszcze zanim przeszedł na emeryturę. Bardziej jednak niż walory krajobrazowe, przemówił do niego spokój panujący w nieco zapuszczonym domku na wysokim, kredowym klifie. Cisza i niemal całkowite odizolowanie od świata były tym, czego najbardziej potrzebował po latach spędzonych w Londynie, który nie spełniał żadnego z tych wymogów. Oczywiście, sama posiadłość oraz okolica, w której była położona, miały dużą wagę dla pana Andersona, toteż w pewną sobotę wybrał się on na dwudniową wycieczkę do Kornwalii połączoną z oględzinami swego potencjalnego przyszłego miejsca zamieszkania. W niedzielę po południu wiedział już wszystko, co chciał wiedzieć i wracał do Londynu bardzo zadowolony. Nie był to człowiek unikający wysiłku, toteż stan, w jakim zastał domostwo zupełnie mu nie przeszkadzał. Bardzo zaś spodobała mu się okolica – ze wszech miar dzika i w najmniejszym nawet stopniu nie przekształcona przez człowieka, o którego bytności w tym miejscu świadczył tylko dom o bielonych ścianach. O przypieczętowaniu decyzji kupna przesądził fakt, że najbliższe miasteczko (czy też większa wioska) znajdowało się niewiele ponad piętnaście minut od działki. Było to wystarczająco daleko, by pan Anderson mógł cieszyć się spokojem i samotnością, a zarazem na tyle blisko, by w razie potrzeby miał możliwość dotrzeć pieszo do miejscowości. Prawdziwy problem pojawiłby się dopiero wtedy, gdyby panu Andersonowi stało się coś na tyle poważnego, że nie zdołałby zadzwonić po pomoc. Jeżeli spojrzeć z tej strony na decyzję o zamieszkaniu na takim odludziu człowieka w jego wieku (sześćdziesiąt cztery lata!), wyszłoby na to, że była to decyzja wysoce nierozsądna. Anthony wychodził jednak z założenia, że skoro jak dotąd cieszył się idealnym niemal zdrowiem (choć czasami dokuczały mu stawy), to do zabezpieczenia jego najbliższej przyszłości, czyli, jak mniemał, co najmniej piętnastu lat, wystarczy, jeżeli zatrudni gospodynie na pół etatu, która nawiedzałaby jego samotnię przed śniadaniem, a opuszczała po obiedzie. Tym sposobem pan Anderson miałby zapewnione dwa smaczne (a przynajmniej taką żywił nadzieję) posiłki z trzech. Nigdy zaś nie uważał się za wybitnego kucharza, wiec był to argument koronny. Oczywiście, nie podobała mu się perspektywa spędzania tylu godzin w domu, po którym krzątałaby się jakaś stateczna matrona (wszyscy wiedzą, jakie są stateczne matrony), głośna i despotyczna, ale, jak kalkulował, jeżeli znalazłby kobietę uprzejmą, byłby w stanie to znieść. Nie mógł także przymykać oczu na fakt, że sam nie dałby sobie rady z porządkowaniem swojej „rezydencji”. Nie wiedział, co prawda, na ile kobieta jest mu w stanie pomóc (mycie okien to jedno, ale naprawa instalacji elektrycznej to już co innego), spodziewał się jednak, że kwestia ta znajdzie swoje rozwiązanie już w tym tygodniu.

Poza zatrudnieniem gospodyni, w celu zabezpieczenia swojego bytu, pan Anderson zamierzał także wybrać się na długi spacer po okolicy, podczas którego być może znalazłby sąsiadów, o których istnieniu dotąd nie miał pojęcia. Taka możliwość wywoływała w nim sprzeczne uczucia. Z jednej strony, zdecydowanie ograniczyłoby to przestrzeń jego samotni, którą w znacznym stopniu ograniczałaby już gospodyni, z drugiej strony jednak byłaby to kolejna osoba, do której mógłby się zwrócić w razie problemów.

Takie właśnie myśli towarzyszyły panu Anthony’emu, gdy dokonywał oględzin domu, otwierając okno za oknem. Nie znaczyło to wcale, że nie zastanawiał się nad tymi sprawami przed przeprowadzką, a nawet wręcz przeciwnie. Po prostu, jak dotąd nie zdołał znaleźć idealnego rozwiązania zaistniałego problemu. Powtarzał sobie jednak niezmordowanie, ze wszystko się wyklaruje na miejscu. Nie tracił więc ducha ani w zatłoczonym Londynie, wyczekując wymarzonej przeprowadzki, a ni już w małym domku w północnej części Kornwalii.

Gdy wreszcie pan Anderson pozwolił sobie na chwilę odpoczynku, słońce już zachodziło, złocistymi promieniami zalewając białe ściany domu na klifie. Anthony, który wyszedł, by zapalić fajeczkę, podziwiał ten widok w niemym zachwycie. Orzeźwiająca bryza idąca od mieniącego się złotem i różem morza delikatnie owiała jego twarz zwróconą ku widnokręgowi. Pan Anderson westchnął, w pełni zadowolony z siebie i otaczającego go świata, a potem przysiadł na schodku, wyjął fajansową fajeczkę, zapalił i z lubością zaciągnął się dymem. Czerpał tym większą przyjemność z tego odpoczynku, że był to odpoczynek zasłużony. Pan Anderson przez większą część swojego życia nie miał potrzeby wykonywania jakiejkolwiek pracy fizycznej, więc dzisiejszy wysiłek okazał się dla niego całkowitą nowością. Był wiec z siebie dumny, zwłaszcza, że efekty jego pracy z każdą godziną stawały się coraz bardziej widoczne. Nie tylko pozbył się nieprzyjemnego zapachu stęchlizny, ale i zdążył obejść cały dom i dokonać (jego zdaniem fachowej) oceny poszczególnych pomieszczeń. W najbardziej opłakanym stanie znajdowała się kuchnia, w której, ku swojej konsternacji, Anthony odnalazł mocno już podniszczone resztki nietrwałych produktów spożywczych. Szczęściem jednak większość pokoi użytkowych nie wymagała prac drastycznie przekraczających umiejętności nowego właściciela, co w praktyce oznaczało, ze żadne robactwo bardziej uciążliwe niż mole najprawdopodobniej się nie zagnieździło. Było to nadzwyczaj pocieszające, zwłaszcza biorąc pod uwagę ilość drewnianych elementów w całym budynku. Trochę niepokoiły go mole, których obecność zdawała się oczywista, miał jednak nadzieję zakupić w miasteczku naftalinę i szybko się ich pozbyć. Tymczasem umieścił swoje bagaże w jednej z sypialni (tej, w której stało łóżko wyglądające na najbardziej stabilne) i postanowił, ze następnego dnia ułoży plan zajęć i niezbędnych czynności, które powinien wykonać w ciągu najbliższego tygodnia. Na samym początku listy widniało polecenie: „Zakupić pościel!”. Niestety, pan Anderson znalazł jedynie zatęchłą i pogryzioną przez mole kołdrę, co w zasadzie dało się przewidzieć, lecz z jakiegoś powodu nie przeszło Anthony’emu przez myśl. Zmuszony był wiec spędzić noc pod jednym jedynym kocem, który zabrał ze swojego starego mieszkania. Żałował teraz, ze postanowił pozostawić w nim większość swojego dobytku, a zwłaszcza kolorową, puchową kołdrę. Na swoje usprawiedliwienie mógł powiedzieć tylko, że gdy pierwszy raz odwiedził dom na klifie wraz z agentem nieruchomości, nie wyglądał on tak tragicznie. Z drugiej strony, to wrażenie pana Andersona było najprawdopodobniej skutkiem jego roztrzepania i nieuwagi. Pocieszyć się mógł Anthony chociaż tym, ze przed przeprowadzką dopilnował, by instalacje elektryczna i hydrauliczna zostały sprawdzone, a także, w razie potrzeby, naprawione. Poza tym zaś, jak to już zostało powiedziane, Anthony Anderson, mimo tych wszystkich niedogodności, był zadowolony i usatysfakcjonowany tym, co zdążył zrobić, a mianowicie wykształceniem sobie ogólnego oglądu na stan domu.

Po chwili odpoczynku, spędzonej na puszczaniu kółek z dymu i podziwianiu widoków, pan Anderson w końcu, wypaliwszy cały tytoń, wstał z cichym stęknięciem z nagrzanego schodka. Choć tarcza słoneczna nie skryła się jeszcze za horyzontem i wciąż było przyjemnie ciepło, pierwsze oznaki nadchodzącego wieczoru zjawiały się już na niebie w postaci małych gwiezdnych oczek. Wiatr zmienił kierunek i wiał teraz od lądu, w stronę morza. Pan Anderson postanowił w końcu odwiedzić swój ogród.

Istniały dwa powody, dla których Anthony Anderson nie zamieniłby domu na klifie na żaden inny, a były to: zakurzona biblioteka pełna starych książek, należących jeszcze do poprzednich właścicieli, a także ów zarośnięty ogród. Te dwa miejsca szczególnie przypadły panu Andersonowi do gustu już w chwili, w której zobaczył je po raz pierwszy, zanim dokonał ich dokładniejszych oględzin. Wyjaśnienie tego zjawiska leży w naturze samego Anthony-ego Andersona – naturze refleksyjnego i romantycznego marzyciela. Anthony od najmłodszych lat uwielbiał książki – uwielbiał je czytać, patrzeć na nie, dotykać ich. Najbardziej do gustu przypadły mu te, dzięki którym mógł przenosić się do nieznanych, fantastycznych krain, w których egzystowały magiczne stworzenia, niezwykłe wydarzenia były na porządku dziennym, a bohaterowie przeżywali niesamowite przygody. Młody Anthony chciwie karmił tymi opowieściami swoją wyobraźnię i marzył o tych książkowych i swoich własnych czarodziejskich światach. Czytywał wiec Tolkiena, Dianę Wynne Jones, Ursulę Le Guin, C.S. Lewisa i wielu wielu innych, samemu pragnąc zostać pisarzem. Z czasem ta fascynacja nieco osłabła, ale zarazem okrzepła, jakby przenosząc się na inny poziom, gdy chłopiec stał się młodzieńcem i zrozumiał, że poza jego marzeniami wznosi się świat realny, nie tak magiczny, a jednak również oferujący wiele możliwości. Swoje zainteresowanie literaturą zaczął więc aktywnie dzielić z przyjaciółmi, jednocześnie otwierając się coraz bardziej na innych ludzi. Okazało się zarazem, ze jego natura marzyciela nie czyniła go wcale zatwardziałym samotnikiem, choć zawsze cenił sobie bardzo ciszę.

W końcu Anthony poszedł na studia, dostając się na Uniwersytet Oksfordzki, jednak jego marzenie o współtworzeniu książek pozostało. Czas jednak nieco je zmodyfikował i gdy młody pan Anderson ukończył studia, traf sprawił, że podjąwszy się kilku pomniejszych prac, znalazł wreszcie stałe zatrudnienie, które było odpowiedzią na wszystkie jego skryte marzenia. Anthony został ilustratorem w jednym z londyńskich wydawnictw i wykonywał te pracę aż do przejścia na emeryturę w chlubnym wieku sześćdziesięciu czterech lat.

Gdy w przyszłości mężczyzna wracał pamięcią do tamtych czasów, nie mógł się nadziwić swojemu szczęściu. Musiał jednak szczerze przyznać się sam przed sobą, że o wiele trudniej byłoby mu uwierzyć we własne szczęście, gdyby został pisarzem, o czym kiedyś marzył najbardziej na świecie. Po prawdzie bowiem, chociaż Anthony kochał książki i wiele razy próbował przelać na papier własne pomysły, jego umiejętności pisarskie nie dorastały do wysokiej poprzeczki postawionej przez jego wyobraźnię.

Już jednak od lat dziecięcych dał się on poznać jako utalentowany rysownik. Wiele czasu spędzał tworząc własne ilustracje do ulubionych książek. Nie żywił jednak zbytnich nadziei, gdy zgłaszał swoją kandydaturę w związku z ogłoszeniem wydawnictwa „Pendragon” (mimo ze kształcił się w kierunku artystycznym, który to kierunek wybrał co prawda pod wpływem impulsu). Co się zaś ostatecznie okazało, Anthony został zaakceptowany ku swojemu niepomiernemu zdziwieniu i, trochę oszołomiony, a wręcz przestraszony własnym szczęściem, rozpoczął pracę, która miała dać mu tyle radości i satysfakcji, ile nie spodziewał się zaznać w życiu.

Znając choćby tylko te szczegóły jego życiorysu, nietrudno jest się domyślić, dlaczego pan Anderson, przechodząc na emeryturę, wybrał właśnie mały domek z ogrodem, położony na klifowym wybrzeżu Kornwalii, na miejsce, w którym miał spędzić resztę swojego życia. Nie tylko idealnie współgrał on z artystyczną częścią jego jestestwa, ale wyglądał, wypisz, wymaluj,jak domek z którejś z tych powieści czytanych przez Anthony’ego w dzieciństwie. Dlatego też i szczęście nowego właściciela z faktu posiadania własnej, wymarzonej posiadłości w pewnym sensie było szczęściem czysto dziecięcym.

O ile słowo „rezydencja” wydać by się mogło nawet więcej niż trochę górnolotne w przypadku domu na klifie, o tyle ogród w pełni zasługiwał na swoje miano, mogąc gardzić o wiele mniej okazałymi, podmiejskimi ogródkami. Dosyć szeroka alejka (zarośnięta miejscami, co prawda, ale, według pana Andersona, dodawało jej to tylko uroku) wiodła, wśród krzewów dzikich róż do maleńkiej altanki za domostwem, otoczonej przez sędziwe cedry. Anthony powoli nią spacerował, kontemplując „ogrodowe” życie, które dookoła niego tętniło. Choć sama przestrzeń zagospodarowana została przez człowieka, to jednak te wiele lat, w których ogród pozbawiony był troskliwej reki ogrodnika, pozwoliło roślinom na swoiste „rozluźnienie obyczajów”, co poskutkowało zdziczeniem wszelkich mieszkańców tego urokliwego miejsca. Toteż pan Anderson przyznawał sam przed sobą, że cokolwiek na rękę był mu fakt, ze taki stan rzeczy bardzo mu odpowiadał, nie musiał wiec martwić się tym, w jaki sposób należałoby przywrócić ogród do stanu pierwotnego porządku. Tymczasem jednak, nowemu właścicielowi chaos nie przeszkadzał, bynajmniej, w jego mniemaniu czynił to miejsce wręcz magicznym, niepodlegającym ludzkiej kontroli. To własnie najbardziej podobało się panu Andersonowi w jego nowym ogrodzie.

Z drugiej strony, pewne prace porządkowe wydawały się niezbędne. Anthony cieszył się z niezależności ogrodu, mimo to uważał, że ludzki wysiłek włożony w zagospodarowanie tego miejsca nie powinien iść na marne. Dlatego też układał zarówno dalekosiężne plany, nie mające szans na zrealizowanie, jak i krotka listę drobiazgów „do zrobienia”. W tamtej chwili czuł większy niż zwykle zapał, który w każdym momencie mógł przepełnić go całego, wydostać się na zewnątrz, a następnie, co było właściwe takim przelotnym inspiracjom, powoli zgasnąć. Do niczego jednak takiego nie doszło, gdyż tę energię pan Anderson zamierzał wykorzystać przede wszystkim w celu przywrócenia świetności pewnemu pomieszczeniu, szczególnie bliskiemu jego sercu. Tak kalkulując, Anthony, będą wciąż jeszcze w nieco zrujnowanej altance w ogrodzie, myślami już błądził po swojej nowej bibliotece.

Gwoli szczerości, należy dodać, że była to także pierwsza prawdziwa biblioteka Anthony’ego Andersona. Oczywiście, jego kawalerkę przepełniały książki, jednak mieszkanie było po prostu zbyt małe, by przeznaczono na nie osobny pokój. Tym, ale z pewnością nie tylko tym, należy tłumaczyć zachwyt pana Andersona prywatna biblioteką domu na klifie.

Chociaż czas w dosyć widoczny sposób wycisnął na niej swoje piętno, biblioteka w chwili przeprowadzki wyglądała niczym wzór porządnej i wciąż przytulnej (chociaż brudnej i nieco zapuszczonej) domowej biblioteki. Miała wielkość zbliżoną do salonu domostwa i ściany wyklejone dystyngowaną tapetą, nieco już oszpeconą przez ciemne plamy i zacieki. Tapeta jednak specjalnie widoczna nie była – w końcu w tym pokoju królowały regały. Setki książek, w większości starych i podniszczonych, stały na polkach, zachęcając do sięgnięcia po nie i zapoznania się z ich historiami. Dookoła, doskonale widoczny w rozświetlonym pomieszczeniu wirował kurz. Promienie zachodzącego słońca wpadały przez odsłonięte okna, zwrócone ku morzu, gdy pan Anderson stał w progu i wdychał jedyny w swoim rodzaju zapach wysłużonych książek i z miną zdobywcy rozglądał się po tym pomieszczeniu, od dawna będącym przedmiotem jego marzeń. Pan Anderson miał to szczęście, że nie tylko dwa z jego największych życzeń spełniły się jednocześnie, ale także owo spełnienie nie szło w parze z gorzkim rozczarowaniem. Z marzeniami już tak jest, że gdy się spełniają, to czynią to często w sposób zgoła inny niż pragnęliśmy. A wtedy życzenia już cofnąć nie można. Ci więc, którzy przeżyli zarówno takie rozczarowanie, jak i słodkie spełnienie ideału, być może lepiej zrozumieją człowieka, który na stare lata otrzymał od życia coś, czego zapragnął jeszcze jako dziecko. W istocie, tak marzenie, jak i szczęście pana Andersona były niby wspomnienie wciąż żywego dzieciństwa. Toteż nawet już leżąc w swoim „nowym” (a zarazem rozklekotanym i wysłużonym) łóżku, Anthony przez długi czas nie mógł zasnąć, podekscytowany i nieco zaskoczony wszystkimi zmianami, które tak nagle zaszły w jego życiu. Gdyby zaś wiedział o tych, które dopiero miały nadejść, nie spałby zapewne całą noc, a nie zasnął ledwie po północy, jak to uczynił.

Tytułem wstępu

Niemal każda działalność literacka potrzebuje wstępu. Jednak nie każdy wstęp musi być długi. Nie chciałabym więc pisać zbyt wiele o mało istotnych rzeczach, a jedynie to, co rzuci odrobinę światła na niewprawne wprawki literackie, które będą stanowiły w zasadzie jedyną treść tego bloga. Ale do rzeczy: dlaczego właśnie tak?

Spróbuję na chwilę porzucić mój dziwny styl pisania wstępów, gdyż w zasadzie owa rzecz jest bardzo prosta. Mam 17 lat i fascynuje mnie literatura fantasy. A ponieważ lubię pisać (tak po prostu) i tworzyć historie, próbuję moich sił w tworzeniu literatury fantastycznej. To jest właśnie to, co znajdzie się na tym blogu. Opowiadania – z pewnością te gorsze i te nieco lepsze. Tyle filozofowania  w związku z tworzeniem wstępów. Po prostu oddaję swoje teksty pod ostre noże krytyki czytelników. I nie oczekuję, że będzie bezboleśnie 🙂